Ireneusz Pabian, nauczyciel wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej nr 2 w Stargardzie, pokochał góry. To pasja, która lata temu go pochłonęła i której jest wierny do dzisiaj.
Stargard z pasją – odcinek 6
Z moim rozmówcą znamy się od dawna. Przez pięć lat Ireneusz Pabian był wychowawcą klasy sportowej, do której chodziłem, w ówczesnej Szkole Podstawowej nr 12 w Stargardzie. Później nasze drogi się rozeszły, ale co jakiś czas, do dzisiaj, się zbiegają. W 2010 roku opisywałem zdobycie przez Ireneusza Pabiana szczytu Mont Blanc. Dwa lata później pisałem, jak zdobył Elbrus. Zdobywając Mont Blanc stargardzianin zrobił sobie prezent na pięćdziesiąte urodziny, a przede wszystkim spełnił jedno ze swoich górskich marzeń. Bo to właśnie góry są pasją mojego rozmówcy. Choć jest stargardzianinem z krwi i kości, w Stargardzie się urodził i tutaj cały czas mieszka, to jego myśli nie zajmuje oddalone o nieco ponad 100 kilometrów Morze Bałtyckie, a leżące znacznie dalej pasma górskie, w Polsce i poza granicami naszego kraju. Na własnej skórze przekonałem się, że w górach czuje się on jak ryba w wodzie. Na zakończenie mojej nauki w szkole podstawowej Ireneusz Pabian zabrał całą naszą klasę nie gdzie indziej, jak do Zakopanego, gdzie oprowadzał nas po górskich szlakach. Byliśmy nad Czarnym Stawem pod Rysami, stanęliśmy na Giewoncie, weszliśmy na wierzchołki okalające Zakopane. Nawet jak dwa lata wcześniej byliśmy na klasowym biwaku w Ińsku, to obowiązkowym punktem wyprawy był spacer na Głowacz, najwyższe wzniesienie Wyżyny Ińskiej.
Skąd u człowieka z nizin pasja do gór?
– Tą pasją zarazili mnie rodzice – mówi Ireneusz Pabian. – Mój tata Stanisław pochodzi z Tarnowa i tam kończył liceum pedagogiczne, w którym organizowane były wyjazdy na różne obozy sprawnościowe i krajoznawcze do Zakopanego i w góry okalające całe południe Polski. Po ukończeniu liceum, jak wtedy większość osób kończących szkoły i pracujących z regionu tarnowskiego i ogólnie ze wschodnich terenów, dostał nakaz pracy na Ziemiach Zachodnich. To był 1956 rok. Tato dostał nakaz pracy w Szczecinie, ale po drodze zahaczył o Stargard. Spodobało mu się tutaj i został. Zaczął pracować w Szkole Podstawowej nr 3, potem w harcerstwie w nieistniejącym już Domu Harcerza przy ulicy Krzywoustego, następnie w Młodzieżowym Domu Kultury zajął się modelarstwem okrętowym.
Połączył ich Stargard
W Stargardzie poznali się rodzice bohatera tej publikacji.
– Moja mama Maria, która jest repatriantką ze Lwowa, w 1945 roku przeprowadziła się do Stargardu – wyjaśnia Ireneusz Pabian. – Tutaj moi rodzice się poznali, wzięli ślub i urodziłem się ja. Mój tato, pracując w MDK, zaczął organizować obozy wędrowne. Kiedyś były one inne jak obecnie. Teraz często się jedzie do jakiegoś pensjonatu, hotelu. A kiedyś nie było na to pieniędzy. Brało się plecaki, nawet namiotów nie było, wskakiwało do pociągu i jechało na południe. Taki obóz rozpoczynało się w miejscowości Piwniczna w Beskidzie Sądeckim. Tam wynajmowało się na kilka dni stodołę u górala, każdy miał koc, śpiwór i spało się na sianie. Zwiedzało się okoliczne góry, takie jak Kicarz, Eliaszowa, szło się na Przehybę, do Krynicy przez Halę Łabowską. Później górami przechodziliśmy do Szczawnicy i tam też szukało się miejscówki u górali.
Jak mówi pan Ireneusz, pierwszymi uczestnikami takich obozów wędrownych były dzieci nauczycieli, na początku z Młodzieżowego Domu Kultury, później także z różnych szkół.
Mój pierwszy taki obóz zaliczyłem w połowie lat sześćdziesiątych, miałem wtedy pięć, może sześć lat. Ogólnie uczestnikami były osoby trochę starsze, w wieku szesnastu, siedemanastu lat. Miałem więc na takim obozie kilka mam, kilku tatusiów, bo każdy się mną opiekował.
Ireneusz Pabian
Z czasem wyprawy organizowane były w kolejne rejony kraju.
– Dochodziły Bieszczady, Karkonosze – mówi Ireneusz Pabian. – W pewnym momencie dostaliśmy żuka, który nam przewoził rzeczy, a my górami przechodziliśmy do kolejnych miejscowości. Jeździliśmy też w Bieszczady autokarem. Takim specjalnym z PKS-u. To były nowe autokary, TAM-y, sprowadzone do Polski z Jugosławii. PKS w Stargardzie dostał takie trzy i pierwszy taki autokar został skierowany do nas i pojechaliśmy nim w góry. W 1980 roku, w związku z sytuacją, która nastała w kraju, wszystko to zostało przerwane.
Mój rozmówca nie zamierzał jednak zakończyć swojej pasji.
– Już wtedy byłem pochłonięty górami, cały czas chciałem poznawać je coraz bardziej – mówi stargardzianin. – W pewnym momencie to ja podjąłem się organizacji takich obozów. I jak zacząłem w 1985 czy 1986 roku, tak organizowałem je do 2018 roku, łącząc je z obozami sportowymi, czy sportowo-rekreacyjnymi.
W Zakopanem jak w domu
Najczęściej odwiedzanym regionem przez Ireneusza Pabiana jest Zakopane i jego okolice.
– Dla mnie Zakopane rzeczywiście jest jak dom – potwierdza mój rozmówca. – Jednak z roku na rok się zmienia. Znikają pola namiotowe. Kiedyś była atmosfera bardziej przyjazna, rodzinna, a teraz to bardziej komercja. Staram się pokazywać Zakopane z nieco innej strony. Jak jedziemy w grupie, to nie jest dla nas ważny hotel, jakieś wyżywienie ekstra, siedzenie w domu, baseny. Takie coś to mamy u siebie. Dla nas ważne jest poznanie przyrody, okolic, historii Zakopanego i gór. A przyroda tam zniewala człowieka. Jak się tam idzie i widzi to piękno gór, to chce się ciągle tam wracać.
W Tatrach już chyba nic nie może zaskoczyć stargardzianina. Ireneusz Pabian wszystkie drogi turystyczne ma tam przechodzone.
– Kiedy przeszedłem już wszystkie szlaki, poznałem wszystkie kąty, bardzo dobrze poznałem Tatry jako najwyższe góry w Polsce, starałem się szukać dla siebie czegoś nowego – mówi pan Ireneusz. – Takich miejsc, w których uniknę tłumów ludzi, ścisku na szlakach. Taki mam zawód, że jak gdzieś jadę, to chcę się wyciszyć. Wiadomo, że kontakt z ludźmi jest ważny, ale jak jadę w góry, to chcę podziwiać to, co tam jest. Zacząłem więc wyszukiwać sobie nowe trasy, które nie mają wyznaczonych szlaków. Studiowałem przewodniki i literaturę górską, poznałem kilku przewodników górskich, którzy mi wytłumaczyli, na czym to polega, jaki sprzęt powinienem mieć. I zacząłem sam chodzić po tych górach. Zdobyłem wiele tatrzańskich szczytów. Ich jest tak dużo, że życia nie wystarczy, żeby je wszystkie osiągnąć. Choć są osoby, które starają się je po kolei zdobywać, ale oni mieszkają na miejscu, żyją z przewodnictwa i turystyki wysokogórskiej. Ja, jako człowiek z nizin, nie mogę być tam co weekend, chociaż bym chciał.
Mój rozmówca nie ogranicza swojej pasji do Tatr.
– Od piętnastu lat mam grupę, z którą odwiedzamy i poznajemy wszystkie zakątki górskie w naszym kraju – wyjaśnia nauczyciel SP 2. – Staramy się wyjeżdżać razem dwa razy w roku. Mogę powiedzieć, że polskie góry znam od zachodu do wschodu. Wszystkie rejony górskie mam odwiedzone. Na najwyższe szczyty tych rejonów wchodziłem, choć nie jest dla mnie najważniejsze, żeby zdobyć akurat te najwyższe szczyty. Chodzi o to, żeby poznać te góry, zobaczyć czym się charakteryzują, czym się różnią od siebie.
Biała Góra na urodziny
Ireneusz Pabian pokochał też Alpy. W 2010 roku spełnił jedno ze swoich marzeń, którym było wspomniane już zdobycie najwyższego szczytu Alp i Europy – Mont Blanc, czyli Białej Góry.
Przed pięćdziesiątymi urodzinami zdecydowałem, że to odpowiedni moment, by zrealizować marzenie i zdobycie Białej Góry było właśnie urodzinowym prezentem.
Ireneusz Pabian
Stargardzianin wyruszył na wyprawę w zorganizowanej grupie, z osobami z różnych stron Polski i z jedną z Holandii. Wszyscy oni znali góry, ale bardziej od turystycznej strony.
– Szczyt Białej Góry jest na wysokości 4807 m, co nie jest może ogromną wysokością, ale ruszając z tysiąca metrów są do pokonania blisko cztery kilometry w pionie, a to jest więcej niż z bazy pod Mont Everest – wspomina Ireneusz Pabian.
Zdobycie Mont Blanc to nie jest łatwe zadanie, szczególnie dla osób, które nie wspinają się zawodowo, a uprawiają turystyczną wspinaczkę wysokogórską.
– Szczeliny lodowcowe, ostra grań lodowa, spadające kamienie, porywisty wiatr – wymienia pułapki Białej Góry nasz rozmówca.
Ireneusz Pabian podkreśla, że Mont Blanc się zdobywa, a nie się na nią wchodzi. Nie można przeszarżować, jeśli chodzi o narzucenie sobie tempa czy jednorazowej odległości do pokonania. Jak mówi, na odcinku od drugiego obozu do szczytu jest bardzo ostra grań.
– Podstawą zdobycia Mont Blanc jest odpowiednia aklimatyzacja – podkreśla mój rozmówca. – Po zdobyciu szczytu byłem ogromnie zmęczony, ale i przeogromnie szczęśliwy.
Ireneusz Pabian zdobył szczyt Mont Blanc 20 sierpnia 2010 roku. Do dzisiaj wspomina piękne widoki pod samym szczytem. Wyżej wtedy była mgła.
Patrzył z wysokości 5642 metrów
Po zdobyciu Mont Blanc stargardzianin postawił sobie kolejny ambitny cel. Chciał stanąć na Elbrusie, najwyższym szczycie Kaukazu, choć niektórzy alpiniści zaliczają tę górę do Europy. Ireneusz Pabian i ten cel osiągnął. 21 sierpnia 2012 roku stanął na szczycie mającego 5642 m wysokości Elbrusa. To zastygły wulkan. Na tę wyprawę stargardzianin także wyruszył w grupie, nieco liczniejszej niż na Mont Blanc.
– Już sama podróż pod Elbrus była dużym przeżyciem – mówi Ireneusz Pabian. – Żeby tam dotrzeć trzeba przejechać przez Ukrainę, Rosję. Podróżowaliśmy busami i autami osobowymi. Dojechaliśmy do miejscowości Azał, gdzie rozpoczyna się podejście pod Elbrus. Pogoda w tym okresie nam nie sprzyjała. Mimo to po aklimatyzacji podjęliśmy próbę zdobycia szczytu.
Stargardzianin opowiada jak w drodze na szczyt zatrzymywali się w czymś w rodzaju schroniska, z kontenerami i beczkami po gazie, które zostały dostosowane do potrzeb alpinistów i służą za pomieszczenia.
– Trudno wytrzymać w takich pomieszczeniach, przytwierdzonych linami, gdy wieje silny wiatr – mówi Ireneusz Pabian. – Gdyby lina się zerwała, to takie pomieszczenie mogłoby spaść z wysokości dwóch czy trzech tysięcy metrów. No ale daliśmy radę! Spędziliśmy w tych warunkach dwa dni przygotowując się do zdobycia szczytu.
Ireneusz Pabian podkreśla, że warunki pogodowe na Elbrusie potrafią w ciągu kilku godzin zmienić się diametralnie. Latem z minus 10 stopni Celsjusza nawet do minus 40.
– Technicznie nie jest to trudna góra – uważa stargardzianin. – Porównałbym tę górę do naszych Czerwonych Wierchów, oczywiście zachowując odpowiednie proporcje. Kilka razy takie Czerwone Wierchy, taką górą jest Elbrus. Technicznie nie jest trudna, natomiast odległościowo, aklimatyzacyjnie jest bardzo trudna. Trzeba zawsze brać pod uwagę warunki atmosferyczne. Jeśli się tego nie zrobi, można stamtąd nie wrócić. Prowadzi tam taka droga, że co pięćdziesiąt metrów wbity jest słupek. I idzie się od słupka do słupka. Trzeba ich pilnować, bo tuż obok są wielkie szczeliny.
Podczas próby zdobycia szczytu pogoda zatrzymała uczestników wyprawy.
– Wychodziliśmy o pięknym słońcu, po czterech, pięciu godzinach pogoda się zmieniła, przyszedł mróz do minus 25, nawet 30 stopni, zaczął mocno wiać wiatr, sypał śnieg i każdy z nas musiał się ratować i schodzić z wysokości prawie 5 tysięcy metrów, a była wielka mgła, nie było widać na więcej niż parę metrów – opowiada Ireneusz Pabian.
Kilka osób przypłaciło to odmrożeniami; palców, stóp, nosa, uszu. Ja miałem odmrożony jeden palec u ręki.
Ireneusz Pabian
Wszystkim udało się bezpiecznie wrócić do bazy.
– Pytaliśmy ratowników rosyjskich, czy jest jeszcze szansa, żeby zaatakować Elbrus, a oni powiedzieli, że po dobie ma być jedno okno pogodowe od godziny 4 do 12 – wspomina nauczyciel SP 2. – Kilka osób zdecydowało, że podejmie jeszcze jedną próbę. Ja też się na to zdecydowałem. Nie wierzyliśmy jednak, że wejdziemy na szczyt, bo pogoda była bardzo zła i trudno było sobie wyobrazić, że nagle się zmieni na korzystną. Ale tak właśnie było. W nocy wyczekiwaliśmy w tym baraku z beczkami. O godzinie 2 rosyjski ratownik nam powiedział, że jest teraz odpowiedni moment na próbę zdobycia szczytu Elbrusa. I rzeczywiście, pogoda zupełnie się zmieniła. Niebo było piękne, pełne gwiazd, nic nie wiało, nie sypało. Nawet nocą było widać zarysy gór. W pięć osób o godzinie 8.15 weszliśmy na szczyt. Widoki to było coś fantastycznego. Na Mont Blanc miałem trochę mgły, była słaba widoczność. Natomiast na Elbrusie bezchmurnie, pięknie, widok na cały Kaukaz pod nogami. Aż żal było schodzić. Niestety, temperatura była minus 30 stopni Celsjusza i jak byśmy pozostali tam jeszcze kilka minut, to moglibyśmy zamarznąć. Trzeba więc było wracać.
Wyrozumiała żona woli morze
W minione wakacje w centrum Stargardu spotkałem Ireneusza Pabiana i jego żonę Małgorzatę, także nauczycielkę w SP 2. Porozmawialiśmy na różne tematy, w tym o wakacyjnych wyjazdach. Wtedy dowiedziałem się, że pani Małgorzata lubi spędzać czas nad morzem, a jak już wiemy, pan Ireneusz stawia na góry. Jak to pogodzić?
Irek dzielnie znosi moje zamiłowanie do morza i razem spędzamy nad nim trochę czasu w wakacje. Choć trzeba szczerze przyznać, że będąc nad morzem myśli o kolejnych wyprawach w góry.
Małgorzata Pabian
– Razem z żoną kochamy wyjazdy – dodaje pan Ireneusz. – Gosia bardzo lubi przebywać nad morzem. Ja lubię być nad morzem, chodzić tam na wycieczki, bardzo lubię pływać, jednak zawsze ciągnie mnie w góry.
Tutaj jest dobry moment na podziękowania pana Ireneusza dla małżonki.
Jestem jej wdzięczny za to, jak traktuje moją górską pasję, że zgadzała się i dalej zgadza na moje wyprawy. Cieszę się, że wierzy we mnie i godząc się na moją pasję uważa, że z każdej wyprawy wrócę cały i zdrowy.
Ireneusz Pabian
Pani Małgorzata przyznaje, że były chwile złości na męża za jego ciągłe wyjazdy.
– Na początku małżeństwa było trudno, małe dzieci, a mąż chce jechać w góry – mówi Małgorzata Pabian. – Złościłam się i nie rozumiałam, po co chce jechać, wspinać się, męczyć, a ja w domu sama z dziećmi. Po latach wiem, że te wyjazdy w góry są silniejsze od męża, że to po prostu pasja, wielka miłość do gór. W ciągu roku jest dwa, trzy razy w Zakopanem. Już przyzwyczaiłam się, że musi. Wraca zmęczony , czasami poobdzierany, ale wyciszony, odprężony i naładowany energią górską i tak do kolejnego wyjazdu.
Pani Małgorzata wybiera morze, ale i góry nie są dla niej tajemnicą.
– Najpierw w czasach narzeczeństwa, potem małżeństwa razem jeździliśmy w góry – mówi pan Ireneusz. – Gosia zdobyła najtrudniejsze szlaki w Polsce. Przeszła ze mną całą Orlą Perć, zdobyła najwyższe szczyty w Polsce, między innymi Rysy, była na Przełęczy pod Chłopkiem, no i oczywiście na Giewoncie, który zdobyła kilkakrotnie. Moja żona woli pojechać nad morze, ale tęskni za górami. Ostatni raz byliśmy razem w górach w 2018 roku.
Państwo Pabianowie na wyjazdy w góry zabierali dzieci, które dzisiaj, w dorosłym życiu, także oddają się tej pasji.
– Daria i Kacper schodzili polskie góry, a dodatkowo ich pasją jest narciarstwo – mówią państwo Pabianowie. – Daria miała siedem, osiem lat, jak pierwszy raz była z nami na wyprawie górskiej. Przeszła wtedy między innymi Wrota Chałubińskiego, była na Giewoncie. Kacper już mając dwa latka był w Dolinie Pięciu Stawów Polskich.
W rodzinie Małgorzaty i Ireneusza Pabianów już rośnie kolejne pokolenie górskich wędrowców. Mają oni bowiem dwie wnuczki, od strony córki. Eliza ma niespełna 3 latka, Laura tydzień.
– Jestem przekonany, że one też wyjdą kiedyś w góry – mówi Ireneusz Pabian.
Porafi się zgubić
Ireneusza Pabiana można śmiało nazwać stałym bywalcem górskich regionów. Potrafi po piątkowych zajęciach w szkole, chwycić plecak, wsiąść w pociąg i wyruszyć na południe, by przez weekend pochodzić po szlakach, wejść na kilka szczytów.
– Taka moja natura, że mnie ciągnie do góry, w górskie środowisko.
Ireneusz Pabian
– Mój organizm w ten sposób się regeneruje – dodaje nauczyciel SP 2. – Pochodzę po górach, tam idę wysoko, a w dole zostaje wszystko to, co przeszkadza: stres, zmęczenie, nerwy. Na krótkie, kilkudniowe wyjazdy jeżdżę sam. Na nieco dłuższe wyruszam w grupie.
Mimo ogromnego doświadczenia w górskich wędrówkach stargardzianinowi zdarza się pobłądzić.
– Niejeden raz zgubiłem się w górach, nawet w naszych Tatrach – przyznaje pan Ireneusz. – W partiach szczytowych nie jest tak, że się wejdzie jedną drogą, jest jeden żleb, jedna skała. Jak tylko warunki pogodowe się zmieniają, nie widać innych szczytów, dróg, trzeba kombinować, jak przejść. Dlatego, jak wyruszam na wyprawę, nie chodzę na wariata. Czytam przewodniki, przygotowuję się.
Stanąć pod najwyższymi szczytami
Ireneusz Pabian Tatry schodził zarówno od strony polskiej, jak i słowackiej.
– Do pewnego wieku potrafiłem wyjść z Zakopanego, przejść przez polskie góry, wejść na Słowację, zdobyć po tamtej stronie szczyty, które zaplanowałem do zdobycia i jeszcze wrócić z powrotem do Zakopanego – opowiada stargardzianin. – Ale wiadomo, wiek troszeczkę człowieka ogranicza i już na takie wyprawy się nie decyduję.
Alpy to kolejny kierunek w podróżach nauczyciela SP 2. Tam wyprawy są już co najmniej tygodniowe.
– Byłem na pięciu wyprawach w Alpach, zdobyłem najwyższe ich szczyty – mówi Ireneusz Pabian. – Byłem na Mont Blanc, Dufourspitze (4634 m), Nordend (4608 m), na masywie Monte Rosa (4634 m). Najtrudniejszy szczyt, który zdobyłem, typowo alpejsko, to Dent d’Herens (4174 m). Cały czas na linach, ze sprzętem. Grań granitowa, piaskowa, śnieżna, lodowa. Sam szczyt lodowy. Mocno przeżyłem tę wyprawę.
Co dalej?
– Chciałbym wyjechać na Aconcaguę do Argentyny (6961 m), zdobyć najwyższy szczyt Andów, także na Kilimandżaro w Afryce (5895 m), to w moim wieku można jeszcze zdobyć – mówi o swoich kolejnych marzeniach stargardzianin. – Koszty się jednak mocno zwiększyły i żeby wybrać się na taką wyprawę, trzeba mieć konkretne pieniądze. Jedna wyprawa to około 15 tysięcy złotych. To może być bariera. Cały czas chodzą mi po głowie Himalaje, ale oczywiście nie najwyższe szczyty, bo już nie ten wiek. Ale jakiś trekking dookoła, na przykład Mount Everestu (8849 m), czy innej najwyższej góry, byłby super. Na takich trekkingach wchodzi się na wysokość około 6 tysięcy metrów i idzie się przełęczami. Widoki podobno są wspaniałe. Chciałbym stanąć pod K2 (8611 m) czy Mount Everestem i zobaczyć te najwyższe szczyty świata. Choć podobno pod Mount Everestem baza stała się jedną wielką komercją. Ale chciałby człowiek jeszcze to zobaczyć.
Póki co, na pewno dalej będę wyjeżdżał w Alpy i oczywiście w Tatry. Już mam zaplanowany wyjazd w Tatry na długi majowy weekend w 2023 roku.
Ireneusz Pabian
Jak nie w góry, to do lasu
Ireneusz Pabian ma jeszcze inną pasję, która także wiąże się z chodzeniem, ale zupełnie w innym celu. To grzybobranie.
– U nas nie ma wiele terenów, po których można pochodzić – ocenia Ireneusz Pabian. – Jest Głowacz, na którego kilka razy w roku wchodzę. Nie jest to jednak zaspokojenie moich ambicji. Staram się więc coś jeszcze robić. Od trzech lat jeżdżę rowerem, po dwieście kilometrów tygodniowo. A dodatkową pasją, która pozwala mi spędzać po kilka godzin w naturze, rzeczywiście jest grzybobranie. Choć same grzyby to tylko pretekst. Ważne jest dla mnie samo chodzenie po lesie. Liczy się spędzenie czasu na świeżym powietrzu. Jestem człowiekiem, który potrzebuje przestrzeni. Wiadomo, góry to przestrzeń, lasy to przestrzeń. Lubię sporty halowe, basen, ale jeśli jest przestrzeń zamknięta, to nie daje mi to takiej satysfakcji jak spędzanie czasu w górach, czy w lesie.
Korzystając z okazji, podpytuję mojego rozmówcę o miejsca w naszym regionie, w które warto wybrać się na grzyby.
– Jeśli gdzieś blisko to Strumiany i Kliniska, jeśli trochę dalej to Niemieńsko, Krępa – zdradza swoje ulubione miejsca grzybobrania Ireneusz Pabian.
Rekordzista kraju
Przedstawiając Ireneusza Pabiana nie można nie wspomnieć o jego sportowej historii. Jego kariera lekkoatletyczna trwała 11 lat, od piątej klasy szkoły podstawowej do początku studiów w Szczecinie.
Trenowałem w LKS Pomorze Stargard, najpierw biegi średnie, potem chód sportowy. Moimi trenerami byli Ignacy Krzewiński i Jerzy Pater. Byłem rekordzistą Polski juniorów w chodzie na 5 i 10 kilometrów.
Ireneusz Pabian
W 1978 roku Ireneusz Pabian zajął czwarte miejsce na spartakiadzie młodzieży. Był wielokrotnym medalistą zawodów Ludowych Zespołów Sportowych. Był w kadrze narodowej juniorów.