Barbara Wilczyńska do naszej galerii niezwykłych postaci, 20 odcinka cyklu Stargard z pasją, trafia głównie jako wokalistka zespołu B:Sides, ale śpiewanie i muzyka to jedna z wielu jej pasji i ciekawych zajęć.
Stargard z pasją – odcinek 20
Na zakończenie stargardzkiego 31. finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, na Rynku Staromiejskim w Stargardzie, zagrał szczeciński zespół B:Sides. Były ciekawie zaaranżowane covery (m.in. Soft Cell, Breakout) i autorskie utwory. W zespole śpiewa wokalistka związana ze Stargardem, Barbara Wilczyńska. Barwna postać, aktywna osoba, poznajcie ją bliżej!
Śmigła Igła i Gospodarstwo Niebo
Basię mogliście spotkać tu nie tylko na koncertach (np. podczas ArtFestiwalu Stargard 2022 w teatrze letnim), ale też na siłowni w Piccolo, w Fabryce Formy, gdzie pracowała jako osobista trenerka, współprowadziła zajęcia z gimnastyki artystycznej u Katarzyny i Cezarego Kalagów, w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii w Stargardzie, gdzie była wychowawczynią. Jeszcze wcześniej pisała w nieistniejącej już lokalnej, stargardzkiej gazecie. Obecnie szósty rok pracuje jako nauczycielka, od 3 lat w kameralnej Szkole Podstawowej im. ks. Barnima I w Żabnicy pod Gryfinem, gdzie uczy języka polskiego, historii i wiedzy o społeczeństwie. Oprócz tego tworzy szydełkowe rękodzieło (zobaczcie fanpage Śmigła Igła na Facebooku). Prowadzi kreatywne zajęcia wakacyjne w Gospodarstwie Niebo (miejscowość Orle pod Mirosławcem), w larpowych klimatach. Zdarza jej się przyjmować zlecenia jako copywriter, pisze teksty reklamowe i piosenki dla zespołów. Jest też doradcą dietetycznym i trenerką kompetencji miękkich. Interesują ją Słowianie i Wikingowie oraz teatr renesansowy. Prywatnie mama dwóch dorosłych córek (21 i 18-latki), po dwóch nieudanych małżeństwach (ostatnie przypłaciła zdiagnozowanym zespołem stresu pourazowego – przemoc psychiczna, narcyzm) w Stargardzie spotkała swoje „spóźnione szczęście”, 6 lat młodszego Arkadiusza – inżyniera i muzyka. Do Stargardu trafiła z rodzinnej Jeleniej Góry. Ze Stargardu razem z Arkiem wyprowadziła się na podstargardzką wieś, do Smogolic. Mają tam dużo miejsca, spokoju i zwierzaków. Tam wraca, dosłownie i w przenośni, do siebie.
Mieszkają we mnie dwie Baśki, ekstrawertyk super do ludzi i introwertyk, który najchętniej ukryłby się gdzieś w ziemiance w Bieszczadach. Dlatego wyprowadziłam się ze Stargardu do Smogolic.
Podczas pandemii tworzyli muzykę
Basia jest absolwentką Karkonoskiego Kolegium Nauczycielskiego w Jeleniej Górze, polonistyki na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Od zawsze zajmowała się muzyką, chciała śpiewać i kształcić także w tym kierunku. Została jednak samoukiem, zarówno jeżeli chodzi o śpiew, jak i o grę na gitarze.
– W szkole muzycznej stwierdzili, że nie mam ani słuchu, ani głosu – opowiada. – Kilka razy usłyszałam w życiu ostrą krytykę. Mam świadomość, że mój głos jest dość specyficzny, matowy, nie w każdej muzyce się sprawdza. W Jeleniej Górze są duże tradycje poezji śpiewanej, jest to także zagłębie zespołów metalowych. Wychowywałam się więc na skraju dwóch biegunów, spokojnych klimatów i szatana w duszy. Jak widać po mnie, jest powrót do korzeni, i to nie tych poetyckich… Po wielu, wielu latach siedzenia w piwnicy, pisania wielu tekstów, występowania w jeleniogórskich zespołach, wróciłam do śpiewania. Remedium na wszystkie kompleksy związane ze śpiewem był i jest mój obecny partner Arek. Mamy wokół siebie artystyczne środowisko, każda nasza impreza to małe jam sessions. Arek miał kiedyś amatorskie studio nagrań i na którejś z imprez mnie nagrał. Puścił mi to bez żadnej obróbki i mówi: „tak, tak, to ty śpiewasz”. Pomyślałam, że może coś jednak z tego będzie? On mnie w tym wspierał i gdy 3 lata temu zobaczyliśmy ogłoszenie w grupie na Facebooku o przesłuchaniu do zespołu, postanowiłam pojechać. To była piwnica w prywatnym domu na Osowie, w którym przywitał mnie bardzo sympatyczny pan. Miałam przygotować trzy kawałki, oni mi zagrali, a ja zaśpiewałam. Po jednej nutce stwierdzili, że mnie biorą do zespołu, że chcą, bym z nimi śpiewała, że bardzo odpowiada im mój głos. A konkurowałam z różnymi szczecińskimi głosami, damskimi i męskimi. Z B:Sides zadebiutowaliśmy w szczecińskim pubie. To był kameralny, akustyczny koncert, złożony z coverów. Został entuzjastycznie przyjęty, posypały się mniejsze i większe propozycje, no i… nastał covid, więc wróciliśmy do piwnicy. Stwierdziliśmy, że premier Mateusz miał dla nas plan, byśmy przygotowali własny materiał. I rzeczywiście, przez ten czas przygotowaliśmy własnego materiału na dobre 40 minut koncertu. Więc z coverami jesteśmy w stanie spokojnie zagrać godzinny koncert.
Oswaja tremę na karaoke
By oswoić się z występami, gdy już można było spotykać się w lokalach, Basia jeździ do Szczecina na imprezy karaoke. Najchętniej do lokalu na deptaku Bogusława, ale nie tylko. Towarzyszy jej Agnieszka, siostra partnera.
– Lubi ze mną jeździć, śmieje się, że jest jak obstawa gwiazdy – opowiada Basia. – Raz podeszła do mnie młoda dziewczyna i powiedziała, że czuła się na moim występie jak na profesjonalnym koncercie. To znaczy, że było dobrze! To mnie podbudowuje. Jednak gdy byłam młodsza miałam bardziej oswojony stres, był jak zwierzę trzymane na smyczy. Teraz jest niestety na odwrót. Wyluzowuję dopiero po paru piosenkach, odpuszczam. Śmieję się, że po koncercie powinnam zagrać kolejny, już ten właściwy. Gdy gramy w lokalach, to druga część koncertu, gdy po przerwie zabieramy publiczność w muzyczną wycieczkę, jest już ok.
Chylińska się pomyliła
Basia była uczestniczką ubiegłorocznej edycji telewizyjnego show Mam Talent. Jest bardzo wdzięczna stargardzkiemu muzykowi Mariuszowi Mario Zarzecznemu za to, że ją do tego występu przygotował. Jurorka Agnieszka Chylińska wcisnęła czerwonego iksa, ale po występie przyznała, że się pomyliła.
– Spełniłam swoje marzenia, wystąpiłam na szklanym ekranie w Mam Talent. Nie wiem, czy nadaję się do tego mentalnie, bo odchorowałam ten występ. Na drugi dzień po emisji musiałam w sklepie nakładać kaptur, gdy kolejna osoba mnie zaczepiała – opowiada Barbara Wilczyńska. – Agnieszka Chylińska dała mi na początku X, potem stwierdziła, że bardzo się pomyliła, że występ był spoko. To była naprawdę fajna przygoda. Wiele rzeczy mnie zaskoczyło, oczami widza, oczami studentki dziennikarstwa wygląda to zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości. Na próbach wychodziliśmy na scenę przy pustej widowni, na miejscach jurorów siedzieli ludzie z ekipy technicznej. Ogromna hala, światła prosto w twarz. Dla osoby, która ciężko przeżywa publiczne występy, to było stresujące. Występ już do nagrania jest bez przerw, bez cięć, bez powtórek. Nie wyszło? To trudno! Ciśnienie było wielkie. Miałam ze sobą własny odsłuch douszny, ale produkcja stwierdziła, że nie będzie sobie tym zawracać głowy. Nie do końca siebie słyszałam. Wybrałam piosenkę, której byłam w miarę pewna („Love Is A Lie” Beth Hart), przytkałam ucho, posłuchałam się wewnętrznie, zebrałam dźwięki z sali i wróciłam… Oglądając potem program z przyjaciółmi mówiłam: tu źle, tu mogłam inaczej, a oni na to, że tego nie widzą, że było fantastycznie. Jestem bardzo wymagająca wobec siebie, odnoszę się bardzo krytycznie także do tego, co podoba się szerokiej publiczności. W muzyce komercyjnej jest taki stopień bylejakości, infantylnych tekstów, że mnie to wręcz obrzydza. Chciałabym, by moje teksty były o czymś, charakterystyczne, z cechującą je ironią, dystansem. Staramy się je dopieszczać, nawet gdy robimy covery. Namówiłam chłopaków, by były nasze, by ludzie słuchając ich zastanawiali się, co za kawałek oni wzięli na warsztat? Ostatnio byłam na fantastycznym koncercie cover bandu z Włoch, który odtwarza muzykę Pink Floyd i byłam pod ogromnym wrażeniem, podziwiałam ich kunszt, że potrafili to zrobić 1:1, a przecież taka ikona ciężka jest do podrobienia. Jednak gdy zespół bierze na warsztat pojedyncze utwory, oczekuje się, że zaproponuje swoją wersję, swoją interpretację. Najczęściej bierzemy kawałki bardzo komercyjne, z prostą linią melodyczną, takie dla nie do końca wymagającego odbiorcy i zmieniamy ich klimat. Ostatnio byłam bardzo zadowolona, gdy wzięliśmy popowy kawałek Sii „Unstoppable”. Nasz basista zauważył, że linia melodyczna basu jest bardzo podobna do „Zombie” Cranberries, zaproponowałam więc mashupa (połączenie piosenek). Słucham i czerpię z bardzo różnej muzyki, to dobry blues, trochę jazzu, stary dobry rock, no i metal, wychowałam się na Iron Maiden, na Metallice. Zrobiliśmy też „Poszłabym za tobą” zespołu Breakout, przekonuję ich do piosenek Kasi Kowalskiej, to świetna wokalistka, tak jak Nosowska. Kumple z osiedla do tej pory wspominają, jak stali pod oknem i słyszeli jak drę się do nagranych na kasety utworów.
Pomysły nagrywa w kuchni
Kto komponuje utwory B:Sides?
– Komponujemy wszyscy – odpowiada Basia. – Ktoś przychodzi, rzuca riffem. Często wysyłam chłopakom nagrania z mojej kuchni, linię melodyczną lub pomysł na fragment piosenki by dalej działali, śmieją się, że już bardzo dobrze znają mój kuchenny sufit. Dyskutujemy co będzie zwrotką, a co refrenem. Jestem autorką słów, moją angielszczyznę poprawia gitarzysta Marcin. Piszę językiem mówionym, nie literackim, nie przejmuję się błędami, bo one bardzo często zdarzają się w kawałkach rockowych czy bluesowych. Bardzo często się kłócimy na ten temat. Chłopaki ogarniają barokowość mojej formy, mówią by wyrzucić połowę z mojej inwokacji. Czasem piosenki dojrzewają rok. Jako artysta zakochany w swoim dziele nie daję nic ruszyć, a po roku widzę sens, że trzeba tę piosenkę odchudzić. Tym bardziej, że nie lubię się uczyć na pamięć długich tekstów.
Dom, praca, muzyczna pasja… Jak to wszystko połączyć?!
– Czasem jest ciężko – przyznaje Barbara Wilczyńska. – Czasem pojawia się frustracja, że nie wszędzie mogę być na 100 procent. Z zespołem często jest tak, że chłopaki mają swoje próby, nagrania, a ja swoją pracę wykonuje w domu, mam możliwość nagrywania.
Zawsze byłam zadziora. Staram się być autentyczna.
W planach koncerty i festiwale
Jakie są plany zespołu B:Sides na ten rok, na kolejne?
– Koledzy z zespołu mówią, że po koncertach czują się wypompowani. Może dlatego, że na scenie dają z siebie wszystko? Nabrali jednak chęci na więcej, chcemy wyjść do publiczności! – zapowiada Basia. – Czekają nas trzy koncerty, pod koniec marca w Starej Piekarni w Szczecinie, 13 maja w Piwnicy TPS w Stargardzie, którego organizatorem jest Mariusz Mario Zarzeczny. Zagramy w pakiecie z różnymi innymi fajnymi zespołami, w klimacie funkowo-bluesowo-rockowym, do potupania nóżką, do pobujania się, polecam i zapraszam – zachęca Basia. – Zagramy znów na ArtFestiwalu Stargard (ostatni weekend maja br.), planuję też zadebiutować na nim jako rękodzielnik, ale to będzie zależało od mojego zaopatrzenia po wielkanocnym kiermaszu w Szczecinie, może też w Stargardzie. W planach mamy występy na festiwalach, Pol’and’Rock, Antifest Antyradia. Do tej festiwalowej ścieżki bardzo zachęca mnie Mario ze Stargardu. Trochę się wzbraniam, mówię, że już skończyłam cztery dychy, a on „no i co z tego, dziewczyno?!” Poza tym dostaliśmy propozycję nagrania ścieżki dźwiękowej do amatorskiego, undergroundowego filmu o trudnej młodzieży – ten temat mi bardzo pasuje.
W Stargardzie mam wszystko to, co zostawiłam w Jeleniej Górze
Pochodząca z urokliwej Jeleniej Góry Basia jest obecnie mieszkanką gminy Stargard, ale to ze Stargardem związana jest prawie całe swoje dorosłe życie. Czyli około połowę życia!
– Jelenia Góra była dla mnie magiczna za czasów liceum – mówi Barbara. – Tamtejsi znajomi porozjeżdżali się dosłownie po całym świecie. Spotykamy się od czasu do czasu. Dwa lata temu mieliśmy zjazd. Wracam tam z sentymentem, zwłaszcza pobiegać po górach, czy odwiedzić starych znajomych z Teatru Dramatycznego, bo w czasie liceum udało mi się dostać do musicalu w reżyserii nieżyjącego już Adama Hanuszkiewicz. Długie lata potem byłam zmotywowana do nauki w szkole aktorskiej. Te plany zaprzepaściła ciąża w młodym wieku. Jelenia Góra to miejsce, z którego wyrosłam, które mnie ukształtowało. Malownicza okolica, pełna ciekawych muzeów, zamków i ruin. Pracowałam nawet jako przewodniczka na Zamku Bolków, znanego z festiwali Castle Party i dużych turniejów rycerskich. Byłam też w bractwie rycerskim! W Stargardzie mam wszystko to, co zostawiłam w Jeleniej Górze – nawet bractwo rycerskie działające w Klubie Wojskowym. Młodość musi się wyszumieć, młodość spędziłam więc w mieście i poruszając się między różnymi miastami. Teraz jestem zwolenniczką slow life i cenię sobie, że mogę sobie wybrać miasto, do którego jadę albo na zakupy, albo np. na koncert, ale mam swoją małą przystań, do której wracam. W Smogolicach kursują cztery autobusy na krzyż, jest z 50 budynków i nie ma nawet sklepu. Mam za to blisko do lasu, na pole, duże podwórko i pandemia pokazała, że „wieśniaki” mają lepiej! Nie odczuwało się zamknięcia. Pandemia zweryfikowała wiele rzeczy. Na przykład elastyczność, że nie warto na sztywno układać swoich spraw. Bo jak się coś zmieni to jest koniec świata. Na całe szczęście po części ją w sobie miałam, po części ją mam dzięki swojemu partnerowi, który przyjmuje wszystko na miękko, jest to jest, nie ma to nie ma, to ok. Powinien mieć indiańskie imię Luz Kubański. Takim ludziom żyje się dużo łatwiej, ale to odbija się niestety na obowiązkowości. Wszystko ma swoje plusy i minusy… Jak stwierdziła moja starsza córka, mimo swoich niedopasowań, jesteśmy dość dobrze dopasowani. Mamy wspólne pasje, ale i swój świat, do którego można wskoczyć, by potem zatęsknić i wrócić do siebie. Jesteśmy bardzo za sobą i wiemy, że drobne ułomności trzeba akceptować, a zamiast zmieniać siebie nawzajem, lepiej zacząć od naprawiania siebie.